Zewnętrzna budowa Canonów "dwucyfrowych" nie uległa przez lata zasadniczym przeobrażeniom. Ostatnimi poważniejszymi zmianami było wprowadzenie w modelu 20D mocowania bagnetowego zgodnego ze standardem EF-S oraz dodanie na tylnej części obudowy niewielkiego manipulatora (dżojstika), umożliwiającego m.in. łatwiejszy wybór aktywnego pola AF. Trudno było oczekiwać po najmłodszym członku rodziny większych rewolucji konstrukcyjnych, jednak wprowadzone zmiany trudno określić tym razem mianem kosmetycznych poprawek.
Aby zobaczyć inne zdjęcie, najedź na jego miniaturkę poniżej. By jeszcze bardziej powiększyć wybrany widok, kliknij zdjęcie widoczne powyżej miniatur.
Konstrukcja "czterdziestki" w stosunku do protoplastów uległa subtelnym, lecz istotnym modyfikacjom. Aparat został nieznacznie powiększony (stał się mimo to lżejszy od poprzednika o prawie 50 gramów – jednak nadal trzymając go w ręce ma się wrażenie, że jest to bardzo solidnie wykonany sprzęt), dzięki czemu nawet fotografowie o dość sporych dłoniach nie powinni mieć już problemu z najmniejszym palcem ześlizgującym się z dolnej części korpusu. Podobnym przeobrażeniom uległ sam uchwyt. Jest on grubszy i znacznie lepiej wyprofilowany, dzięki czemu aparat całkiem nieźle "klei się" do ręki (Canon EOS 40D przypomina tu konstrukcję doskonałej pod tym względem "dziesiątki"). Duży wpływ ma na to również pokrycie antypoślizgową gumą znacznie większego fragmentu korpusu w przedniej części – wokół nasady bagnetu. Dzięki temu łatwiej aparat utrzymać, gdy trzymamy go w opuszczonej ręce, zwłaszcza z ciężkim obiektywem.
|
Rzut oka z góry uwidacznia, iż w porównaniu do 30D (u góry zdjęcia) pogłębiony został uchwyt aparatu. Dzięki temu 40D (na dole) trzyma się dużo wygodniej. |
Jednym z elementów budowy nowego Canona, na który położono dość mocny nacisk w kampanii reklamowej tego modelu miała być obecność dodatkowych uszczelnień, zwłaszcza w okolicach komory akumulatora oraz gniazda karty pamięci. Musimy jednak przyznać, że realizacja tych zapewnień nie wygląda zachęcająco – pianka, jaką pokryto krawędzie tych wrażliwych na wodę miejsc zapewni być może pewną ochronę przed kurzem i wilgocią, jednak już raczej nie uchroni ich przed zamoczeniem w takim stopniu, w jakim zrobiłyby to na przykład uszczelnienia zastosowane w Nikonie D300 lub Sony A700. Nie poprawiono też szczelności przycisków, oraz połączeń obudowy. Choć trudno jest nazwać Canona "czterdziestkę" aparatem źle wykonanym (na pewno nie został pod tym względem zaprojektowany gorzej od swojego poprzednika), to zachwalanie jego "znacznie zwiększonej szczelności" jest już pewnym nadużyciem. Wprowadzone w tej kwestii zmiany w stosunku do poprzednich modeli to zaledwie kosmetyka.
|
Obrzeża gniazda akumulatora otoczono delikatną, piankową uszczelką. |
Paradoksalnie, najbardziej poprawione zostały uszczelnienia złączy USB, wideo, synchronizacji zewnętrznych lamp błyskowych oraz przewodowego pilota (wężyka). Stało się tak za sprawą modernizacji gumowych zaślepek przykrywających te gniazda. Przy okazji poprawiło to w znacznym stopniu dostęp do tych miejsc. Szkoda jednak, że konstruktorzy nie pokusili się o rozwiązanie zastosowane w Nikonie D300 i chociaż w przypadku złączy synchro oraz pilota nie zdecydowali się na zastosowanie oddzielnych zaślepek – bardzo ułatwiłoby to korzystanie z aparatu w pewnych sytuacjach. Samym zaślepkom nie można jednak nic zarzucić. Otwierają się łatwo, nawet jeżeli mamy na dłoniach rękawiczki (co raczej nie było możliwe do wykonania w Canonie EOS 30D) i dobrze przylegają do krawędzi korpusu.
|
Zestaw gniazd połączeniowych jest ten sam, co w 30D, przekonstruowano jednak przykrywające je gumowe zaślepki. |
Przy okazji porównania dostępnych złączy z analogicznymi rozwiązaniami w konstrukcjach konkurencji uderzyło nas, że firma Canon nie zdecydowała się zaopatrzyć modelu EOS 40D w zdobywające coraz większą popularność złącze HDMI. W obliczu rosnącej popularności telewizyjnych odbiorników High Definition taki krok wydaje się być nieco dziwny. Najwyraźniej jednak producent uznał, że konstrukcja klasy prosumer nie będzie "zmuszana" do współpracy z telewizorem. Jednak jeżeli tak, to po co w takim razie promować naszym zdaniem jeszcze mniej praktyczny wynalazek znany pod nazwą Direct Print (druk bezpośredni)?