Norma Jeane miała wiele twarzy - wystarczał jej ułamek sekundy, żeby stać się kimś zupełnie innym. Tak stworzyła Marilyn Monroe, zapewniając sobie przepustkę do nieśmiertelności. Ostatni wywiad w jej życiu został przeprowadzony przez Richarda Merymana i opublikowany w magazynie „Life” 3 sierpnia 1962 pod tytułem Marilyn ujawnia tajemnice sławy:
|
Okładka książki Metamorfozy Marilyn Monroe, David Wills, Wydawnictwo ZNAK, Data premiery w Polsce 10 listopada 2011 |
Sława budzi zazdrość
Czasem zakładam chustę, narzucam płaszcz, i bez makijażu wychodzę z domu. Starając się nie rzucać nikomu w oczy, idę na zakupy albo po prostu przyglądam się życiu zwykłych ludzi. W końcu jednak zawsze pojawia się kilku bystrych nastolatków, którzy mówią: „Hej, zaraz, ja chyba wiem, kto to jest!”. Zaczynają za mną łazić. Ale to mi nie przeszkadza. Niektórzy ludzie chcą się przekonać, że naprawdę istniejesz. Tym nastolatkom i dzieciakom aż błyszczą twarze. Mówią sobie: „O rany!” i nie mogą się doczekać, żeby się pochwalić znajomym. A starsi ludzie podchodzą i mówią: „Zaraz opowiem o tym żonie!”. Zmieniasz im cały dzień. Rano śmieciarze na Pięćdziesiątej Siódmej ulicy wołają do mnie, kiedy wychodzę z domu: „Cześć, Marilyn! Jak się dzisiaj miewasz?”. To dla mnie zaszczyt i kocham ich za to. Robotnicy gwiżdżą za mną, kiedy przechodzę. Najpierw gwiżdżą, bo myślą: „O, jaka dziewczyna”. Blond włosy, figura niczego sobie, a chwilę później mówią: „Rety,
to jest Marilyn Monroe!”. I to ma swój… no wie pan, niekiedy to jest miłe. Ludzie wiedzą, kim jesteś i w ogóle, a ty czujesz, że coś dla nich znaczysz.
Oni chyba wyczuwają, że
jestem szczera w tym, co robię, niezależnie od tego, czy chodzi o to, jak gram w filmach, czy jak się z nimi spotykam i witam. Rozumieją, że zawsze z głębi serca życzę im dobrego dnia i pytam, jak się mają. Myślą skrycie: „O kurczę, to naprawdę mi się przytrafiło!”. Ale kiedy jesteś sławna, czasem gwałtownie zderzasz się z ludzką naturą. Sława budzi zazdrość. Ludzie, których spotykasz, myślą sobie: „Za kogo ona się uważa, ta Marilyn Monroe?”. Sądzą, że
moja sława z jakiegoś powodu pozwala im podejść do mnie i powiedzieć, co im ślina na język przyniesie, no wie pan, najróżniejsze rzeczy. Myślą, że to nie zrani moich uczuć, tak jakby mówili do mojego ubrania. Pewnego razu szukałam domu do kupienia i zatrzymałam się przy interesującym budynku. Wyszedł mężczyzna, bardzo miły i pogodny. Powiedział: „Jedną minutkę, chciałbym, żeby moja żona panią poznała”. A ta kobieta wyszła i powiedziała: „Czy może pani opuścić moją posesję?”. Zawsze zderzasz się z ludzką podświadomością.
|
Grand Marshal of the Miss America pageant. Atlantic City, New Jersey, September 2, 1952 (Sabin Gray collection) |
Spójrzmy choćby na aktorów albo reżyserów. Przeważnie nie mówią mi niczego osobiście, tylko idą do gazet, bo wtedy jest więcej szumu. Wie pan, jeśli obrażają mnie twarzą w twarz, to nie ma w tym rozmachu, bo ode mnie usłyszą tylko „do zobaczenia kiedyś, czyli nigdy”. Za to gazety czyta cały kraj od wybrzeża do wybrzeża i to idzie na cały świat. Nie rozumiem, czemu ludzie nie są wobec siebie bardziej wyrozumiali. Wolałabym tego nie mówić, ale obawiam się, że
w tej branży jest dużo zazdrości. Jak się tak zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że ze mną jest wszystko w porządku, ale co do nich, to nie jestem pewna! Czytam na przykład, że pewien aktor powiedział kiedyś, że całowanie mnie było jak całowanie Hitlera. Cóż, sądzę, że to jego problem. Jeśli muszę grać intymną scenę miłosną z kimś, kto naprawdę czuje do mnie coś takiego, to uruchamiam fantazję. Innymi słowy – on wypada, wchodzi fantazja. Jego nigdy nie było.
Przyjemnie jest być częścią fantazji innych ludzi, ale chciałabym też być akceptowana za to, kim jestem. Nie uważam, że jestem towarem, a z pewnością wiele osób tak mnie postrzega, w tym, no cóż, pewna korporacja, której nazwę przemilczę. Jeśli przemawia przeze mnie rozgoryczenie czy coś w tym rodzaju, to pewnie faktycznie jestem rozgoryczona. Gdy już zaczyna mi się wydawać, że mam cudownych przyjaciół,
nagle dostaję po głowie. Robią różne rzeczy. Gadają o mnie z dziennikarzami, ze swoimi znajomymi, opowiadają jakieś historie… I wie pan, to jest rozczarowujące. Ludzie, którzy cię nie obchodzą, oglądają każdy dzień twojego życia.
Oczywiście nie każdy taki jest, ale czasami jestem zapraszana w różne miejsca, żeby uatrakcyjnić przyjęcie jak jakiś muzyk, który gra na pianinie po kolacji. Wiem wówczas, że nie zaproszono mnie dla mnie samej. Jestem tylko ornamentem.
|
Some Like It Hot, 1959. Photo by Richard C. Miller (Reproduced with permission of Margaret Miller) |
Wspomnienie dzieciństwa
Miałam chyba pięć lat, kiedy stwierdziłam, że chcę być aktorką. Uwielbiałam grać. Nie podobał mi się świat wokół mnie, bo był ponury, ale bardzo lubiłam bawić się w dom. Można było ustalać własne zasady. To było nawet coś więcej niż zabawa w dom – można było wymyślać różne sytuacje i udawać, a jeśli u innych dzieci wyobraźnia działała trochę wolniej, mogłam powiedzieć: „Ej, a co, gdybyś ty była taka a taka, a ja taka a taka, nie byłoby fajnie?”. One odpowiadały: „O, tak!”, a ja na to: „No więc to będzie koń, a to będzie…”. Traktowałam to jak grę, zabawę.
Kiedy usłyszałam, że to aktorstwo, stwierdziłam, że tym właśnie chcę się zajmować. Możesz się bawić. Ale potem dorastasz i orientujesz się, że ludzie bardzo ci tę zabawę utrudniają. Niektóre z moich rodzin zastępczych wysyłały mnie do kina, żeby pozbyć się mnie z domu, i siedziałam tam cały dzień, aż do późna w nocy. Z przodu był taki wielki ekran, przed którym małe dziecko było całkiem samo i ja to uwielbiałam. Uwielbiałam wszystko, co się tam poruszało, nic nigdy nie umknęło mojej uwadze i nie było wtedy nawet popcornu.
Kiedy miałam jedenaście lat, cały świat był dla mnie zamknięty. Czułam, że tkwię gdzieś poza nim. Nagle wszystko się otworzyło. Nawet inne dziewczyny zaczęły trochę zwracać na mnie uwagę, myślały: „hm, trzeba się z nią liczyć!”. Miałam bardzo daleko do szkoły, pięć kilometrów w jedną stronę, pięć w drugą. Robotnicy jadący do pracy
trąbili na mnie, a ja im machałam. Świat stał się przyjazny. Gazeciarze w czasie pracy wpadali do domu, w którym mieszkałam, a ja zwieszałam się z gałęzi ubrana w bluzę. W tamtych czasach nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie znaczenie ma bluza, ale chyba zaczynałam chwytać, chociaż nie do końca, bo i tak nie stać mnie było na swetry. Chłopcy przyjeżdżali na swoich rowerach i dostawałam gazety za darmo, co podobało się rodzinie. Przyprowadzali rowery pod drzewo, a ja wisiałam i chyba wyglądałam trochę jak małpka. Wstydziłam się zejść. Kiedy w końcu schodziłam na chodnik, kopałam krawężnik, rozkopywałam liście i rozmawiałam z chłopakami, ale głównie słuchałam. Czasem rodzina się martwiła, bo śmiałam się tak głośno i radośnie… Chyba sądzili, że to atak histerii, ale to było tylko
nagłe poczucie wolności. Pytałam chłopaka: „Mogę się przejechać na twoim rowerze?”, a on na to: „Pewnie”. Więc pędziłam w kółko, śmiałam się na wietrze, krążyłam po uliczkach, śmiałam się, a on czekał, aż wrócę. Uwielbiałam wiatr. Pieścił mnie. Ale była też druga strona medalu. Kiedy świat się otworzył, zorientowałam się, że ludzie biorą wiele rzeczy za oczywiste: czasem z przyjaznych
nagle stają się nadmiernie przyjaźni i oczekują strasznie dużo w zamian za bardzo mało. Kiedy dorosłam, chodziłam do kina Grauman’s Chinese i próbowałam wpasować swoją stopę w odciski w cemencie, które tam są. Mówiłam: „O nie, mam za dużą stopę! To chyba koniec kariery”. Potem, kiedy w końcu włożyłam stopę w ten mokry cement, poczułam się dziwnie. To dużo dla mnie znaczyło. Wszystko jest możliwe, prawie wszystko.
|
Photo by Douglas Kirkland. (c) Douglas Kirkland 1961. Reproduced with permission |
Początek sławy
Możliwość tworzenia, którą daje aktorstwo, sprawiła, że nie ustawałam w próbach zostania aktorką. Zawsze się cieszę, gdy dobrze zagram. Chyba miałam zbyt wiele fantazji, by zostać zwykłą panią domu. Musiałam też jednak coś jeść. Mówiąc bez ogródek, nigdy nie byłam na czyimś utrzymaniu. Zawsze utrzymywałam się sama. Napawało mnie dumą, że od nikogo nie zależę. Los Angeles było moim domem, więc kiedy mówili mi: „Zjeżdżaj do domu!”, odpowiadałam: „Ja jestem w domu”. Zaczęłam sobie uświadamiać, że stałam się sławna, kiedy pewnego dnia odwoziłam kogoś na lotnisko i w drodze powrotnej zobaczyłam kino. Było na nim
moje nazwisko otoczone lampkami. Zatrzymałam się w pewnej odległości, bo, rozumie pan, to było zbyt mocne i nagłe przeżycie, by podjechać bliżej, i pomyślałam sobie: „Boże, ktoś się pomylił”. Ale ono tam było, wśród lampek. Siedziałam tam i powiedziałam do siebie: „Więc tak to wygląda”. To wszystko było dla mnie bardzo dziwne.
W studiu powtarzali mi: „Pamiętaj, nie jesteś żadną gwiazdą”, a tu proszę, moje nazwisko wśród świateł.